Święta Wielkanocne są dla mnie niezwykle cennym okresem. Pierwszy raz od prawie pięciu miesięcy wróciłem do Polski w rodzinne strony i miałem okazję spotkać się z najbliższymi.
W domu ostatnio byłem w grudniu, tuż przed rozpoczęciem przygotowań do nowego sezonu. Cały styczeń, luty i marzec spędziłem zagranicą, przecierając szlaki iberyjskich wyścigów. Mogłem co prawda wrócić na przełomie lutego i marca, lecz postanowiłem zostać na Majorce i porządnie przyszykować się do ważnych startów. Tęsknota i rozłąka opłaciły się, bo wygrałem Vuelta Alentejo i tym samym nie musiałem głowić się nad dobrym prezentem na „zająca”, który w tym roku okazał się wyjątkowo bogaty. Cóż, najwyraźniej byłem grzeczny i sobie zasłużyłem ;)
Święta, czy to Boże Narodzenie czy Wielkanoc, kojarzą się z wielkim jedzeniem. Nie będę zaprzeczał i pisał głupot, jakim to jestem wielkim ascetą, by w tym czasie kurczowo trzymać się diety. Jak każdy człowiek daję sobie trochę luzu i wcinam zwłaszcza to, czego najbardziej brakowało podczas pobytu w Hiszpanii i Portugalii. Głównie delektuję się w szynkach, sałatkach i typowo polskich potrawach niedostępnych nigdzie indziej poza kuchnią mamy.
Na pewno trochę kilogramów przybędzie, ale wystarczą trzy mocne treningi i wszystko pójdzie gdzie trzeba. Pogoda przestaje wkurzać i zachowuje się po ludzku (nie jak ostatnio śnieg i dziadostwo), stwarzając odpowiednie warunki do pracy. Wczoraj zafundowała mi jednak nieproszony Śmigus Dyngus. Liczę jednak na to, że teraz będzie już tylko słonecznie. Kolejne wyścigi tuż, tuż, a formę trzeba trzymać. Najpierw, o ile aura okaże łaskę, planuję wystartować w Kryterium Dzierżoniowskim. Później wypad na Majorkę i ostateczne szlify przed Tour of Croatia. Wyścig puszczą w Eurosporcie, więc trzeba pokazać coś więcej niż tylko ładną buźkę ;)