Ja rowerem jeżdżę zawodowo, ale przecież większość ludzi używa go do rekreacji, dojeżdżania do pracy, czy też amatorskiego lub półprofesjonalnego treningu. I żadnej z tych osób nic nie zastąpi jazdy na szosie – jeśli chodzi o przyjemność z jazdy czy efektywność.
Jednak zimą lub w czasie złej pogody szukamy sposobów, jak zastąpić jazdę na rowerze na powietrzu jakimś rodzajem jazdy pod dachem – albo żeby po prostu się poruszać albo żeby wykonać trening.
I moim zdaniem w takim przypadku najlepszym środkiem zastępczym jest trenażer. To urządzenie, do którego wpinamy swój rower, pozwala nam niekiedy wykonać trening jeszcze bardziej intensywny niż na szosie, bo w krótszym czasie. Taka forma zastępcza zdecydowanie najmniej odbiega od treningu na drodze. Przede wszystkim używamy do tego swojego indywidualnego roweru, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, mamy swoją stałą pozycję i warunki treningu są lepiej odwzorowane.
Takiego efektu nie uzyskamy już na przykład na rowerze spinningowym czy stacjonarnym. Tam musimy na szybko dopasować choćby wysokość siodełka, a i pozycja podczas pedałowania jest całkowicie inna. Wpływa to też na komfort użytkowania, bo właśnie w swoim rowerze mamy dopasowane siodełko, na którym możemy spędzić wiele godzin, a przesiadka na spinning czy rower stacjonarny to zawsze coś nowego dla mięśni i kości pośladkowych.
Dlatego ja najmocniej polecam trenażer, bo gdy muszę trenować w domu, to właśnie jego używam najczęściej. Mam model z pomiarem mocy, co ułatwia mi uzyskanie odpowiednich osiągów i pozwala porównać pracę z tą wykonaną na szosie. Więc zdarza się, że po treningu na wysokich obciążeniach na trenażerze schodzę bardziej zmęczony niż z treningu na drodze.
Pozostaje jeszcze sprawa rolki i ogólnego obciążenia psychicznego przy treningu w miejscu - o tym przeczytacie w drugiej części.