Od kilku dni, podobnie jak wszyscy fani kolarstwa, śledzę rywalizację na Tour de France. Działo się już mnóstwo, ale najciekawsze dopiero przed nami. Mój faworyt już nie jedzie, więc mogę skupić się na trzymaniu kciuków za czterech naszych reprezentantów.
Szczerze mówiąc, przed rozpoczęciem miałem swoich faworytów, ale wszystko tak się poskładało, że już nie jadą oni w wyścigu. Jestem kolarzem wiele lat i kilka lat jazdy jeszcze przede mną i jestem w stanie sobie wyobrazić, jaka straszna presja panuje na kolarzy na tym wyścigu. Choćby te kraksy, których nie brakowało na pierwszych etapach - to niesamowite co dzieje się na tak wielkim tourze. Wróćmy do faworytów - ja od początku najmocniej trzymałem kciuki za Toma Dumoulina z grupy Team Giant-Alpecin. Przede wszystkim stawiałem, że wygra na samym początku jazdę indywidualną na czas na własnym terenie, czyli w holenderskim Utrechcie. Zabrakło niewiele, zyskał czwarty czas, a potem przytrafił mu się ten wypadek.
Na tę chwilę nie mam w głowie jednego nazwiska w kontekście zwycięstwa w Tour de France. Wszyscy widzimy co tam się dzieje, jak jest ciężko, jak duże rotacje z żółtą koszulką panują na płaskich etapach, bo każda grupa chce ją wieźć choćby na jednym etapie. A kraksy są po prostu elementem tej bitwy - nie bezpośrednio, ale wynikają one z nerwów w walce o fotel lidera.
Jak wiadomo, najmocniej trzymam jednak kciuki za kolarzy z Polski. Cieszę się, że jest ich czterech, bo bywały takie lata, że w Tour de France nie jechał żaden nasz reprezentant. Liczę, że Michał Kwiatkowski dopnie swego i wygra etap. Bartosz Huzarski potrafi udźwignąć presję dużych imprez, co niejednokrotnie pokazywał. Michała Gołasia stać na mocną ucieczkę, a jeśli chodzi o Rafała Majkę to czekamy na góry. Dla niego to kluczowa impreza w tym roku. Liczę więc, że nasi koledzy udowodnią na najważniejszym wyścigu na świecie, że Polacy potrafią walczyć.