Tour des Fjords było dla mnie dużym wyzwaniem, bo w ciężkiej pogodzie rywalizowaliśmy z mocnymi kolarzami i tym razem nic nie ugraliśmy. Ja widzę jednak kilka pozytywów w tym wyścigu.
Wyścig w Norwegii naprawdę dał wszystkim w kość, głównie przez warunki atmosferyczne, jakie tam panowały, czyli chłód i deszcz. Z grubo ponad 120 kolarzy, którzy pojawili się na starcie, do mety ostatniego dnia dojechało nieco ponad 80, więc to mówi samo za siebie. Wyścig nie poszedł po myśli naszego zespołu. Nie udało nam się nic wywalczyć, ale może był to też taki przełom, gdy nawarstwiło nam się zmęcznie po startach tydzień w tydzień od początku sezonu. Mnie osobiście coś takiego dopadło.
Jeśli ktoś dysponuje w momencie "dobrą nogą", to Tour des Fjords to naprawdę fajnym wyścigiem do powalczenia. Tereny są urozmaicone i ciężkie, a etapy kończył się w pięknych miastach ze stromymi podjazdami i naprawdę szkoda, że tej formy trochę zabrakło, by coś tam zawojować. Tutaj nie było loterii, że zadecyduje jakiś szczęśliwy układ na trasie. Trzeba po prostu być indywidualnie mocnym i wtedy się wygrywa. Tour des Fjords nie zaliczę do kategorii udanych wyścigów, lecz z drugiej strony zebrałem cenne doświadczenie, które zaowocuje. Kiedy jedzie się z ekipami z World Touru, to prędkości w peletonie są inne, inna jest charakterystyka ścigania. I nawet jeśli jako ActiveJet Team nic tam nie zdobyliśmy, to dobrze, że tam wystartowaliśmy.
Ja szukałem swojej szansy, zabrałem się w fajną ucieczkę na drugim etapie, co nie było łatwe. Jechaliśmy przez 170 kilometrów, pogoda była fatalna i liczyłem, że może mi się poszczęści, że może przez to coś się wydarzy w peletonie i ucieczka zakończy się sukcesem. Zostaliśmy jednak skasowani, lecz cieszy mnie, że w jakiś sposób pokazałem się na tym wyścigu.