Po niedzielnym wyścigu, tak jak i po sobotnim, czuję trochę niesmak. Co prawda na trasie nie czułem się już tak dobrze, jak dzień wcześniej, ale z tą dyspozycją też można było powalczyć o coś więcej, niż siódme miejsce.
Tak naprawdę ciężko powiedzieć, co zawiodło. Może taktyka? Nie mieliśmy okazji tego przedyskutować z kolegami, bo wyścig skończył się późno i wszyscy szybko się spakowali i rozjechali do domów. Ja sam przyjechałem dopiero o trzeciej w nocy.
Jak ktoś jest mocny, dobry w danym momencie, to ciężko mu jest na trasie, bo każde podniesienie się z siodła skutkuje reakcją całego peletonu, który nie chce pozwolić na groźny atak. Choć wyścig o GP Polski był wyścigiem zdecydowanie górskim, to tutaj odjazd wytworzył się na płaskim fragmencie trasy. Bartosz Warchoł, który potem wygrał, zdołał dojechać do uciekającej trójki, a potem przy podjeździe wszystko już podzieliło się na małe grupki. Ja próbowałem jeszcze przeskakiwać w przód, ale nie było za bardzo z kim współpracować, bo zawodnicy wokół mnie mieli przedstawicieli swoich grup z przodu i zostałem trochę sam ze sobą. Koniec końców przyjechałem na metę siódmy.
Ogólnie jestem zadowolony z całego weekendu i tych dwóch klasyków. Jak mówiłem, były szanse na coś więcej i szkoda ich, ale w decydujących momentach zaważyły różne czynniki i nie udało się wygrać ani w Czechach, ani w Polsce. Cieszy mnie jednak fakt, że czuję się dobrze i nic mi nie dolega, że moja forma skoczyła do góry i mam jeszcze rezerwę, którą będę mógł wykorzystać w moim najlepszym okresie, jakim jest mniej więcej połowa roku.