Weekend pod znakiem wyścigów zleciał mi błyskawicznie. W sobotę pojawiliśmy się w Czechach, gdzie wzięliśmy udział w wyścigu o GP tego kraju. Nie powiem, nastawiałem się na zwycięstwo w tym klasyku i naprawdę nie brakło wiele.
Na około 10 kilometrów przed metą był podjazd, na którym cała grupa się porwała, a ja pod koniec tej górki zdecydowałem się zaatakować. Już przed wyścigiem ustaliliśmy z zespołem właśnie taką taktykę, że w tym miejscu ruszę do przodu. Byłem zmotywowany, miałem siły, więc spróbowałem szczęścia. Na zjeździe obejrzałem się za plecy i zobaczyłem, że nie ma za mną innych kolarzy i podążałem w kierunku mety z myślą, że ten odjazd przyniesie mi zwycięstwo. Za mną jechała grupa około dziesięciu zawodników i liczyłem, że nastąpi tam jakieś zawahanie i uda mi się to wykorzystać, przejeżdżając linię mety po solowym ataku.
Niestety, rzeczy nie poukładały się po mojej myśli. W tej małej grupce pościgowej różne zespoły miały po dwóch kolarzy i poświęcili po jednym z nich, żeby rzucić się w pogoń za mną i dogonić. Na moje nieszczęście im się to udało, zostałem wchłonięty około 1,5-2 kilometry przed metą. Bardzo mi szkoda tej straconej szansy, bo szedłem na maksa, czułem dużo sił i naprawdę byłem blisko osiągnięcia celu. Kawałek przed metą zawiązał się kolejny atak Ołeksandra Poliwody z Kolss BDC, a w ślad za nim pojechał Jiri Polnicky i nasz Paweł Bernas. No i okazało się, że to ten odjazd był trafny i dał zwycięstwo mojemu koledze. Kiedy oderwali się w trzech, było już wiadomo, że to ktoś z nich stanie na najwyższym stopniu podium. Nie załamuję się jednak, że się nie udało, choć jak mówiłem, szkoda straconej szansy, ale w kolarstwie trzeba też mieć szczęście.